niedziela, 30 września 2012

NA POCZĄTEK


Podobnie jak większość  nauczycieli akademickich jestem poważnie zaniepokojony narastającą sprzecznością pomiędzy rzeczywistością obserwowaną (doświadczaną) przeze mnie na uczelni  a tą opisywaną przez ministerialnych biurokratów. Współtworzenie a następnie cierpliwe znoszenie kolejnych sukcesów organizacyjnych Ministerstwa na polu polepszania warunków funkcjonowania nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce wymaga nie lada wysiłku ze strony środowiska akademickiego. Jest to wysiłek psychiczny – ponieważ wymaga całkowitego wyłączenia zmysłu krytycznego, rozumowy – ponieważ wymaga racjonalnego przyswojenia nieracjonalnych wątków, i fizyczny – ponieważ wiąże się za każdym razem z podwyższonym nakładem pracy niepotrzebnej (najczęściej biurokratycznej). Gdyby nie ten wzmożony wysiłek, podejmowany od szeregu lat bez jakiejkolwiek dodatkowej  gratyfikacji  przez potulne rzesze tzw. pracowników naukowo-dydaktycznych, reformowane polskie szkolnictwo wyższe, wraz z polską nauką, rozpadły by się pod naporem idiotycznych zarządzeń i nieracjonalnych wymagań jak domek z kart. Ciekawe, czy Ministerstwo, zajęte wyłącznie sprawami wizerunkowymi zauważyłoby, że nie ma już kim rządzić?
Różni szacowni uczeni, niewątpliwie w dobrej wierze, próbują protestować, podpowiadać , sugerować i w ogóle jakoś wpływać na politykę naukową państwa, zapominając, że dawno już, wskutek rozlicznych zaniechań i kunktatorstwa  utracili cnotę zwaną autorytetem, a co za tym idzie i jakikolwiek wpływ na władzę, która ich wyniośle lekceważy i traktuje jak dzieci. Dziecinna (a raczej zdziecinniała, biorąc pod uwagę wiek najbardziej prominentnych uczonych) słabość środowiska akademickiego wynika też z faktu, że jego najwyżsi przedstawiciele, a więc rektorzy, miast reprezentować interesy swoich wyborców, stali się realizatorami interesów ministerstwa w podległych im jednostkach (ciekawe byłoby dowiedzieć się, czy otrzymują za to cichcem jakieś dodatkowe wynagrodzenie – może ktoś coś wie na ten temat? Gdyby tak było, należałoby ich uznać za osoby skorumpowane przez władzę lub wręcz jej tajnych agentów).
Według niektórych nie pozostaje nam nic innego, jak próbować się przystosować do narzuconych odgórnie, choćby i pozbawionych jakiegokolwiek sensu warunków, by przetrwać. Jest to taktyka, którą raczej odradzam szanującym się ludziom, ponieważ przystosowanie do patologicznego środowiska zawsze kończy się patologią na poziomie osobniczym. Cóż więc robić? Doświadczenia z czasów wojny i realnego socjalizmu uczą nas, że ucieczką od warunków narzuconych siłą, a zarazem środkiem utrzymania psychicznej równowagi  może być poczucie humoru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz